Potrzebny jest logistyk

Potrzebny jest logistyk

Z Janiną Ochojską, założycielką i prezes Polskiej Akcji Humanitarnej rozmawia Jakub Lewandowski.Jak wyglądały początki logistyki humanitarnej w Polsce?
Zaczęło się od konwojów do oblężonego Sarajewa, które organizowaliśmy jeszcze jako Polska Fundacja EquiLibre....

Jak wyglądały początki logistyki humanitarnej w Polsce?

Zaczęło się od konwojów do oblężonego Sarajewa, które organizowaliśmy jeszcze jako Polska Fundacja EquiLibre. Pierwszy wyjechał 26 grudnia 1992 r. W tym roku minie dwadzieścia lat od tego wydarzenia. To była jedna wielka improwizacja. Impuls. Wcześniej, w październiku, byłam w Sarajewie z francuskim konwojem i po tym, co tam zobaczyłam, chciałam coś zrobić dla tych ludzi. Dużo osób stukało się w głowę. Początek transformacji, każdy ma swoje problemy, nikt nie ma pieniędzy, a ty się bawisz w jakieś Sarajewo – mówiono mi. Mylili się. Wystąpiłam w audycji w radiowej Trójce. Podczas jej trwania podano numer telefonu, na który chętni do niesienia pomocy mogą się zgłosić. Kiedy wyszłam ze studia, sama chciałam tam zadzwonić, żeby się dowiedzieć, czy jest jakikolwiek odzew. Nie dodzwoniłam się. Taka była kolejka oczekujących na połączenie. Ludzie oferowali pieniądze, firmy towar, samochody, a nawet paliwo. Kierowcy zgłaszali się jako wolontariusze. Spedycje pomagały nam rozwiązywać problemy celne. Okazało się, że Polacy są gotowi pomóc. To było naprawdę budujące doświadczenie.

 

Czym różni się to od tego, co jest dzisiaj?

Na początku to była grupa wolontariuszy, teraz to organizacja, która zatrudnia 80 pracowników, ma misje w kilku krajach i prowadzi wiele programów pomocy. Działamy poprzez stałe misje, co pozwala nam na monitorowanie potrzeb i dostosowywanie pomocy do zmieniających się warunków. Większość rzeczy kupujemy na miejscu albo w okolicy, bo sam transport jest dość drogi. Nie ma sensu targać tanich rzeczy przez pół świata. Na przykład nie ma sensu kupować koców w Polsce i wysyłać ich do Iranu czy Afganistanu. To powodowałoby przepłacenie takiego koca. Kiedy ostatnio kupowaliśmy lekarstwa dla Libijczyków, robiliśmy to w Egipcie – po pierwsze koszt przewozu był mniejszy, a poza tym te leki miały opis po arabsku i były znane w tej części świata. Wyobraża pan sobie jaki to kłopot dla lekarzy, jak nie wiedzą, co dostają? W związku z tym aktualnie potrzebujemy tylko dwóch rzeczy: pieniędzy i pieniędzy. Rzadko zdarza się, żebyśmy wysyłali coś drogą lotniczą z Polski, choć oczywiście i takie sytuacje bywają. Zdarza się, a właściwie zdarzało, że rząd dawał samolot wojskowy np. do Iranu czy do Indonezji. Samolot leciał w ramach ćwiczeń i była z tego podwójna korzyść.

 

Jakie są największe zagrożenia związane z logistyką humanitarną? Mam na myśli zarówno osoby niosące pomoc, jak i społeczność, której ta pomoc jest udzielana.

Jeśli chodzi o naszych wolontariuszy i pracowników udzielających pomocy, to staramy się robić wszystko, żeby zapewnić im bezpieczeństwo. Trzeba zapewnić łączność, czasami kamizelki kuloodporne (tak było w konwojach do Bośni czy Czeczenii), dobry samochód. Trzeba wyszkolić ich z zasad bezpieczeństwa zwłaszcza w krajach odmiennych kulturowo. W drugim konwoju do Sarajewa snajper zastrzelił francuską wolontariuszkę. Konwój się zatrzymał, a ona wyszła zapalić papierosa. Wystarczyło, że ją wypatrzył. Oczywiście trzeba też dbać o bezpieczeństwo lokalnych społeczności. Czasami nieodpowiedzialne zachowanie pracownika humanitarnego może stworzyć dla nich zagrożenie. Np. wkładaliśmy do głów naszym pracownikom z misji czeczeńskiej, żeby nigdy, nawet dla ciekawości, nie dotykali broni, nie fotografowali się z nią. Mężczyźni to niestety lubią. Znam organizację, która z tego powodu została usunięta z Czeczenii przez FSB – zdjęcia w komputerze wystarczyły, żeby oskarżyć ich o terroryzm. W ten sposób pozbawili ludzi pomocy, którą organizowali.

 

A czy są jakieś zagrożenia lub problemy związane z brakiem koordynacji akcji pomocowej?

Oczywiście! Bardzo łatwo jest wyświadczyć niedźwiedzią przysługę. Klasycznym przykładem jest Sri Lanka. Po tsunami spowodowanym trzęsieniem ziemi na Oceanie Indyjskim zaczęła tam płynąć niekontrolowana fala lekarstw wysyłanych przez społeczność międzynarodową. Tego były nieprzebrane ilości! Trzeba było rzucać wszystko, żeby odblokować lotnisko! A potem wszędzie zalegiwały sterty lekarstw. Wysyłano je ze wszystkich zakątków świata. Na pudełkach można było znaleźć opis w każdym języku. Nikt tego nie mógł zrozumieć, więc leżały sobie niezabezpieczone i traciły przydatność do użytku. Nie mówiąc już o tym, że część z nich nie była dopuszczona do użytku na Sri Lance. Każdy kraj ma swoje rejestry. To samo było z butelkowaną wodą. Woda była bardzo potrzebna, ale nie w butelkach. Kto, czym i po czym miał je rozwieźć (bardzo kiepskie drogi)? Więc leżały sobie na lotnisku w Colombo, nie docierając na tereny dotknięte tsunami.

 

Jak tego unikać? Jak można koordynować akcje tylu różnych instytucji i organizacji pozarządowych?

Jeśli chodzi o powyższe przykłady, to trzeba pamiętać, że chcąc pomóc, na przykład powodzianom, trzeba najpierw wiedzieć, czego im potrzeba. Na przykład nie posyłać ubrań, bo ludzie nawet nie mają szafy, żeby je gdzieś włożyć. Po raz kolejny podczas powodzi widziałam w różnych gminach brudne, przemoczone ubrania zabrane na stos, pozostawione przez transporty z „pomocą” – nikt nie wiedział, co z tym zrobić. A gminy potem miały kłopot, bo musiały te rzeczy zutylizować. W przypadku katastrof żywiołowych wczytujemy się pilnie w raporty ONZ czy OCHA. Sami nie pojawimy się na miejscu kataklizmu w ciągu 48h, a inni tak (niestety nie mamy jeszcze takiej mobilnej struktury, ale pracujemy na to). Kolejne raporty na temat sytuacji oraz potrzeb są publikowane w odstępie kilku godzin. Dzięki temu przygotowując się do niesienia pomocy wiemy, co jest potrzebne. Gdy doczytaliśmy się, że na Sri Lance nie było wody zdatnej do picia, wzięliśmy filtry do oczyszczania wody i zorganizowaliśmy na miejscu uzdatnianie i transportowanie wody do obozów.

PAH od 2000 roku nie organizujemy konwojów. Pomoc udzielana przez nas dotyczy najczęściej krajów, które są od nas bardzo oddalone – Sudan, Sri Lanka, Afganistan, Haiti, Libia etc. Jeżeli jest potrzebna pomoc rzeczowa – kanistry, śpiwory, środki higieny – to kupujemy ją w danym kraju albo krajach ościennych. W ten sposób oszczędzamy pieniądze i szybciej dostarczamy niezbędną pomoc.

Pomoc humanitarna i rozwojowa są koordynowane sektorowo – edukacja, dostęp do wody i warunków sanitarnych, schronienie, ochrona zdrowia, NFI czyli non food items – produkty służące do przeżycia, potrzebne od pierwszej chwili po katastrofie. Ważnym jest też, żeby działać we współpracy z lokalną władzą. Np. W Sudanie Południowym, jeżeli mamy fundusze na wybudowanie np. dwudziestu studni, to władze lokalne wskazują nam rejon, gdzie ich najbardziej potrzeba. Po skończonej pracy dostarczamy do administracji dokładne informacje dotyczące położenia nowego obiektu, taką swoistą metryczkę z danymi GPS.

 

W jaki sposób podejmowane są decyzje dotyczące zaangażowania PAH w danym rejonie? Czy porozumiewacie się w tej kwestii z innymi NGO?

Nie. Bywa tak, że ludzie decydują za nas. Tak było z Czeczenią. Konwoje do Sarajewa zrobiły trochę hałasu, więc ludzie wiedzieli, że zajmujemy się udzielaniem pomocy. I nie dzwonili do nas z pytaniem, czy będziemy pomagać Czeczenii. Uznali to za oczywiste. Pytali, jak oni mogą pomóc? Na które konto przesłać pieniądze na Czeczenię? Zresztą jest to chyba zrozumiałe, jeśli wziąć pod uwagę naszą historię. W końcu do Groznego wkraczali Rosjanie. Innym warunkiem jest możliwość dotarcia na miejsce. Teraz na przykład prawdziwy dramat rozgrywa się w Syrii. Ale zdajemy sobie sprawę, że tam nie wjedziemy. Czasami ważna jest też odległość. Bo co niby możemy zrobić, kiedy w Peru jest trzęsienie ziemi? Kluczowe jest jednak zainteresowanie mediów. Ponieważ większość naszych środków zbierana jest w publicznych kwestach, naszym największym potencjalnym sprzymierzeńcem są media. Tylko że media mają tendencję do skupiania się na jednej rzeczy przez krótką chwilę, a potem poszukują już innego tematu. Niektórych problemów, tak jak w przypadku Peru czy powodzi w Bangladeszu, media w ogóle nie poruszają. Brak informacji nie pomaga nam w zebraniu środków. Jak działa ten mechanizm, można zaobserwować na przykładzie: w zeszłym roku, kiedy równolegle zbieraliśmy pieniądze na Libię i Japonię. Z tym, że na tę drugą zbiórka miała być symboliczna, ponieważ to bogaty kraj i wiadomo było, że da sobie radę. Ponieważ jednak reaktor w Fukushimie okazał się bardziej nośnym tematem i więcej w mediach mówiło się o sytuacji w Japonii niż w Libii, to na Libię zebraliśmy jedynie 40 tys. zł, a na Japonię aż półtora miliona.

 

Jak pani ocenia ramy prawne, w których funkcjonuje logistyka humanitarna w Polsce?

Różnie. Prawo dotyczące zbiórek pochodzi z 1932 roku. We wniosku na przeprowadzenie zbiórki publicznej (składanym za każdym razem) trzeba wpisać ilu ludziom pomożemy i co zrobimy. Ale jak można to wiedzieć? Nigdy nie wiadomo, ile zbierzemy, a przecież od tego zależy rodzaj i zakres pomocy. Teraz doszliśmy już do pewnej wprawy w pisaniu bardzo ogólnych wniosków i podciągamy co się da pod odbudowę zniszczeń, ale przepychanki z MSW ciągle się zdarzają. Poza tym z pieniędzy zbiórkowych nie można finansować np. pensji pracowników. Na Somalię zebraliśmy 3 mln zł, a zorganizowanie tej pomocy przecież kosztuje, samo się nie zrobi. Dlatego ważne są dla nas środki zgromadzone na koncie statutowym, bo możemy je wykorzystać tak, jak potrzebujemy. Dlatego też tak ważny jest nasz Klub PAH SOS, którego członkowie wpłacają nam co miesiąc zadeklarowaną przez siebie kwotę. To pozwala stworzyć nam jakąś przewidywalną perspektywę finansową. Czasami zbyt długo czekamy na zgodę na zorganizowanie publicznej zbiórki pieniędzy. Na Somalię czekaliśmy 14 dni! Z drugiej strony zdarzyło się kilka razy, że dostaliśmy taką po 24, względnie 48 godzinach. Ale nawet jeśli przeciętnie taka zgoda jest nam udzielana po 3-4 dniach, to ciągle jest to za późno. Do tego czasu media przestaną interesować się tematem, a to, jak wspomniałam, znacznie utrudnia zbiórkę, bo zainteresowanie słabnie. Polacy chętnie się dzielą, ale jesteśmy raczej akcyjni i chętnie dajemy, kiedy coś się dzieje.

 

Czy bazując na swoim wieloletnim doświadczeniu związanym z pomocą humanitarną sądzi pani, że przydałoby się kształcić specjalistów, fachowców w kierunku logistyki humanitarnej?

Bez wątpienia. Na przykład na Sri Lance i w Czeczenii potrzebowaliśmy usług logistycznych, których rozpoznanie nie było dla nas łatwe. A logistyk z logistykiem zawsze się dogada. Zresztą przydałby nam się jeden na każdej misji. Teraz choćby w Sudanie Południowym, gdzie zaczęły się walki plemienne. Budujemy tam trzy magazyny NFI (non-food items), mamy sporo sprzętu, samochody, ludzie… to wszystko wymaga dobrej logistyki, żeby chodziło jak w zegarku. To już jest taki poziom, że ktoś zdolny organizacyjnie nie wystarcza. Potrzebna jest praktyczna wiedza. Nie ma sensu odkrywać lądów, które są już dawno odkryte.

 

Z jakimi firmami logistycznymi współpracuje PAH w niesieniu pomocy na świecie i w Polsce?

W międzynarodowych przerzutach głównie z DHL, czasem UPS. Nie wszystko robią jednak za darmo. Na przykład DHL potrafi wysłać na miejsce katastrofy specjalistów, którzy przejmą wieżę kontroli lotów i są gotowi skoordynować przylot samolotu, ale nie pokrywa samego frachtu za przerzut. Zresztą, to chyba zrozumiałe. W Polsce w czasie powodzi współpracowaliśmy z Schenkerem, dopóki mieli magazyn w Warszawie. Zdarza nam się też korzystać z usług kurierskich.

 

A z firmami innymi niż logistyczne?

Było ciężko, kiedy zmieniliśmy formułę i zaczęliśmy prowadzić misje. Nikt nie chciał się angażować w pomoc poza Polską. Przełomem okazał się rok 2004 i podjęcie współpracy z Cisowianką, której celem była budowa studni w Sudanie. Potem poszło już łatwiej. Obecnie mamy podpisane kontrakty z kilkunastoma firmami.

 

PAH co roku przygotowuje się na walkę z powodzią w naszym kraju, czym różni się zresztą od każdego dotychczasowego rządu polskiego. W jaki sposób firmy logistyczne mogłyby pomóc w tych przygotowaniach i w niesieniu samej pomocy?

To prawda, że władza, jaka by nie była, zawsze jest zaskoczona. Pontony ratownicze, jakimi dysponują gminy, są często zmurszałe. Łączność się zrywa, tak jak kiedyś w Opolu, gdzie łączność uratowali harcerze. Np. podczas ostatniej powodzi zaczęliśmy współpracować z Orange. Dali nam tanie komórki, które rozdaliśmy powodzianom uwięzionym w domach lub mieszkających w tymczasowych schronieniach, żeby mogli utrzymać niezbędny kontakt z bliskimi i organizatorami pomocy. Co do firm logistycznych, dobrze byłoby wiedzieć, na jakie magazyny możemy liczyć, żeby w razie wystąpienia powodzi, kiedy cenna jest każda sekunda, dogadywać tylko szczegóły, a nie samą ideę. Zawsze potrzebne są jakieś centra przeładunkowe. Tak jak zawsze potrzebny jest transport. Ja nie mówię, że firmy mają jeździć dla nas za darmo. Potrzebna jest tylko dobra koordynacja. Może uda nam się zagospodarować puste przerzuty. Firmy nic to nie będzie kosztować, a my będziemy mieli jak przewieźć koce, śpiwory i środki opatrunkowe dla poszkodowanych. Proszę o tym pomyśleć.

Poleć ten artykuł:

Polecamy