Rachunek dla Świętego Mikołaja

Rachunek dla Świętego Mikołaja

Siedzę sobie dnia pewnego za biurkiem i toczę bój nierówny.
- Heeeejjj – wyrwał mnie z zapracowania głos koleżanki z działu obok.
- No hej. Czym mogę pomóc? Co dla Ciebie ma szansę zrobić łaskawy sługa flotowiec?
- Słuchaj, jest taki temat. Trzeba podjechać do miasta i zabrać...

Ten krótki dialog uzmysłowił mi, jak dziwnie w świadomości wielu ludzi wygląda koszt eksploatacji pojazdu firmowego. Tyle mówi się na rozmaitych konferencjach o TCO (Total Cost of Ownership, rozwijam skrót jakby ktoś czasem go nie znał), wartościach rezydualnych, kosztach serwisu, ubezpieczeń, likwidacji szkód… Flotowiec posiada co najmniej podstawowe wiadomości z tych zagadnień, a przynajmniej posiadać powinien, bo to jego zadanie, właściwie sól pracy. Okazuje się jednak, że nie w tym miejscu leży problem. Gdzie zatem?

Prosta matematyka?

Użytkownicy… Oni właśnie mają bardzo mgliste pojęcie o tym, ile jeżdżenie samochodem firmowym kosztuje. Bo tak naprawdę, pracownik widzi tylko kwotę na dystrybutorze, bądź na pinpadzie (o ile w ogóle zwróci na nią uwagę, przecież kasa nie idzie z jego kieszeni), gdy podaje kartę paliwową na stacji. I dla niego to właśnie oznacza koszt eksploatacji pojazdu.

Pali sześć litrów, sześć złotych wynosi cena za litr, sześć razy sześć – trzydzieści sześć. Prosta matematyka – koszt przejechania kilometra wynosi 36 groszy. Czy aby na pewno?

Większość dostępnych na rynku programów wspomagających zarządzanie flotą ma opcję wyświetlenia kosztu kilometra na danym pojeździe. Nie wiem jak u innych, ale u mnie to wartości około złotówki za kilometr. Dla uproszczenia zostawmy równe 1 złotych.

Na przytoczonym we wstępie przykładzie policzyłem szybciutko. W jedną stronę mamy po 30 kilometrów. 30×2 = 60. Razy 1 złotówka = 60 złotych. Niby wciąż taniej niż wysłać kuriera.

Ale ktoś tam przecież pojechać musi – nikt w firmie za darmo nie pracuje. W ruchu miejskim to może nawet zejść ze trzy godziny. Za pięć złotych brutto za godzinę dziś trudno znaleźć pracownika. A gdzie ZUS-y i inne opłaty… A gdzie koszt tego, że człowiek zamiast wykonywać swoje podstawowe zadania goni w tą i z powrotem po przesyłkę?

Płaci CFM, więc…

Okazałem skądinąd sympatycznej koleżance te proste wyliczenia. Zamilkła z wrażenia.

– Wiesz… Jakoś nigdy nie przyszło mi do głowy, żeby spojrzeć na to w ten sposób. Jednak kurier, choć pozornie najdroższy, w istocie jest najtańszy.

Brawo, zrozumiała, jest sukces. Tyle mówimy o racjonalizacji wydatków, dyscyplinowaniu użytkowników, negocjacji kontraktów. A czasem po prostu wystarczy uświadomić naszych ludzi ile faktycznie firma za coś płaci. I że to, co pracownicy widzą bezpośrednio stanowi tylko wierzchołek góry lodowej, a reszta kosztów nie ginie w magiczny sposób. Szczególnie dużo trzeba zmienić w tym zakresie w firmach korzystających z rozmaitych ryczałtów serwisowych i oponiarskich. Tu już w ogóle panuje przekonanie, że „jest za darmo, bo to CFM płaci”. Hmmm… A kto płaci CFM-owi? Święty Mikołaj?

– Zrobiłem szkodę, ale przecież to i tak z ubezpieczenia idzie, w czym zatem masz problem? – mówią do mnie czasem kierowcy. A czy ubezpieczyciel to instytucja charytatywna i będzie do interesu dokładał, od razu się pytam? Czasem wystarczy wytłumaczyć jednemu z drugim jak działa ryczałt, czy kalkulowanie składek w ubezpieczeniach flotowych, aby zobaczyć „opadającą szczękę”.

– Aaaa…ja nie wiedziałem…

Edukacja użytkowników

No właśnie. Na samochodach zna się (oczywiście najlepiej) każdy, kto posiada prawo jazdy. A już jak ma lub miał prywatny pojazd, to rozmawiamy z wszechwiedzącym mistrzem świata. I jakoś nikomu z branży flotowej nie przychodzi do głowy, że chyba najwięcej do zrobienia w temacie świadomości kosztowej nie jest wśród zarządzających flotą, ale właśnie na dole, u podstaw. Wśród „zwykłych ludzi” siedzących za kierownicą naszego auta firmowego. To od nich najbardziej zależy, ile faktycznie wydamy na auto firmowe. Zatem może warto zacząć ich edukować?!

Fot. Panthermedia

Poleć ten artykuł:

Polecamy