Dziwny był to rok
Dziwny był to rok, w którym rozmaite znaki na niebie i ziemi zwiastowały jakoweś klęski i nadzwyczajne zdarzenia. Latem biedronki w niesłychanej ilości wyroiły się z Dzikich Pól i niszczyły zasiewy i trawy. Jesienią zdarzyło się wielkie zaćmienie księżyca, a wkrótce potem kometa pojawiła się na niebie…
W Warszawie widywano też nad znaki dziwne w obłokach; odprawiano więc posty i dawano jałmużny, gdyż niektórzy twierdzili, że nieszczęście jakoweś spadnie na świat i wygubi rodzaj ludzki.
Nareszcie z zamorskich krajów gruchnęła wieść o zarazie, która szerzyła się po krajach cudzoziemskich, a wkrótce od niemieckiej granicy wkroczyła do Rzeczpospolitej.
Kto pooddychał morowym powietrzem choćby i dwa pacierze, zarażał się niechybnie, tedy jedyny ratunek lud upatrywał w maskach i przyłbicach, których też szybko w kraju zabrakło. Kiedy krajowe manufaktury nie nadążały z produkcyją, jął ten i ów na własną rękę kombinować. Przerabiano na maski pasy kontuszowe i delije, a bywało, że i onuce, a stateczni obywatele na podobieństwo zbójów zamaskowane pyski po ulicach obnosili.
Wszystkiego było jednak mało i rychło okazało się, że trzeba maski i przyłbice w ościennych krajach kupować, albo też lud zginie rychło od owej zarazy. Ruszyli tedy kupcy na Multany, Wołochy, do Turcyi i Moskwy, a niejeden i w dalszych jeszcze krajach szczęścia szukał. Powracających z maskami i przyłbicami na granicy Rzeczpospolitej chlebem i solą witano. Sam kanclerz bywało na granicy kupców ściskał, za fatygę dziękował, winem i małmazyją częstował, a nieraz i towar wszystek na pniu za ciężkie pieniądze odkupywał. Nikt nikomu w papiery nie zaglądał. Masz maski li przyłbice, toś mi brat, toś Rzeczypospolitej salvator i choćbyś wcześniej prochami handlował, liboś z gamratkami przestawał, wszystko tedy odkupione ci zostaje.
Lecz podniósł się wkrótce szum wśród obywateli. Bo nieraz bywało, że dusił się ten i ów w masce, przyłbica pękała i niejeden szramy na pysku się od tego doczekał, respiratory nie respirowały, rękawice trzy palce zamiast pięciu miały i inne tego rodzaju defecta.
Zasię krajowe manufaktury z wolna zaczęły już produkcyją niezbędnych materiałów i mieszczaństwo niechętnym okiem zerkało na owych trutniów, co to owych przyłbic i masek za granicą szukali, zamiast w Małopolszcze czy na Mazowszu. Zwołał tedy Kanclerz na radę przybocznych swoich i tak rzecze: „Radźcie Waszmościowie, co robić, bo mi tu czort karty rozdaje. Zachęcaliśmy, żeby maski i przyłbice z krajów ościennych przywozić, tedy huncwoty przywożą, a tu nam dość ich już i swoich w Rzplitej. Alić jak im teraz rzec „nie przywoźcie”, kiedyśmy sami mówili „przywoźcie ile wlezie, bo radziśmy wam”?
Tumult na to w radzie się podniósł. Jedni krzyczą: „Kto choćby jedną maskę przywiezie, na szablach roznieść!”; inni: „Co tam na szablach, na pal wbić!”; a co poniektórzy już i za łby się biorą, na zarazę nie bacząc.
Huknął tedy kanclerz buzdyganem w stół i rzecze: „Układami związanymi będąc, granic zamknąć nie możem. Ale jest rada. Poślemy umyślnych do granicznych komór celnych z naszem uniwersałem, że maski, przyłbice i inne antymorowe producta dogłębnej kontroli poddawać należy, a jeśli jakiekolwiek wątpliwości wzbudzą, tedy do właściwej inspekcyji po instrukcyje pisać trzeba. Kupca zasię z jego towarem do czasu nadejścia odpowiedzi w wieży bezpiecznie przetrzymać”.
Spodobała się wszystkim ta rada, jeno Zbigniew z Krakowa, zawsze na przekór Kanclerzowi będąc, rzecze: „A któraż to inspekcyja właściwą będzie?”. Na co Kanclerz: „W tem nasza mądrość, iż takowej nie wskażem. Inspekcyj u nas jak psów na majdanie, a którą zapytać, inną opinię wyda. Tak z onemi importerami poigrają, że za sześć niedziel i jednej maseczki z zagranicy w Polszcze nie uświadczysz”. Tedy poczęli wszyscy chwalić mądrość Kanclerza i jeno Zbigniew z Krakowa z konfuzyji aże ziobro swej szabli pogryzł.
Zaczęły się tedy sądne dni w komorach celnych. Wiezie ten i ów maski i przyłbice, a widząc słupy graniczne Rzplitej aż mu się morda cieszy do tych powitań, a podziękowań, a małmazyji. A tu wyłazi z komory celnej inspector i rzecze: „A taki synu, maseczki przywozisz? Już na ciebie miejsce w wieży czeka, a mistrz topór ostrzy, poigramy my z tobą”.
Piszą zaczem do różnych inspecyji, a jak mądry Kanclerz przewidział, co inspekcyja to inna odpowiedź. Ispekcyja pracy pozwala, to inspekcyja jakości zatrzymuje. „Gdzie instrukcyja użytkowania maseczki łajdaku?” – „Jakaż tu może być instrukcyja, sznurek na uszy obleść i oddychać?” – „Pisz tak tedy, a do każdej maseczki dołącz, może wtedy dopuścim”. I niektórym uchodzi, a inni dalej w wieży…
Szczęśliwy, kto na Główną Inspekcyję Medykamentów trafił, bo tam inspektory łaskawe. Przyjedzie taki, a rzecze: „Przysięgaj huncwocie na krucyfiks, że te maski medyczne”. A onże, trzykroć przeżegnawszy się, rzecze: „Przysięgam” i zaraz puszczają go wolno. A inni kupcy od zmysłów odchodzą: wyrzucają ich drzwiami w Gdańsku, tedy oknem w Elblągu próbują. Jeszcze inni przez Litwę pomykają, jako, że tam łacniej przemknąć. Sodoma i Gomorra nastała w komorach celnych…
Zaś Kanclerz, pomykając w swej karecie ku Jarosławowi, pomyślał: „Z takimi inspekcyjami, zarazy nam niestraszne”.